Tym razem do recenzji otrzymałem wielce interesującą książkę pt. Historia Kościoła Katolickiego dla Młodzieży, wydaną przez wydawnictwo Prohibita. Autorem jest Bł. Ks. Roman
Archutowski a najnowsze wydanie jego podręcznika oparte jest na oryginalnym
wydaniu 10-tym. Ten tekst jest pierwszą częścią, ponieważ, krótka z początku
recenzja, rozrosła się na dwanaście stron tekstu, co tylko potwierdza, że koło przedmiotu recenzji nie można przejść obojętnie.
Dlaczego taki, sądząc po tytule, zwykły, szkolny podręcznik, uważam za arcyciekawy? Z wielu powodów. Po pierwsze ciekawą postacią był sam autor – ceniony pedagog, darzony przez młodzież autorytetem, wieloletni dyrektor gimnazjum, rektor seminarium duchownego w Warszawie. Już na samym początku okupacji Niemcy rozstrzelali najstarszego brata księdza Romana, Wiktora. Następnie, po wydaniu przez Hitlera komunikatu na temat polityki wobec polskiej elity inteligenckiej, który brzmiał następująco: "Uniwersytety i inne szkoły wyższe, szkoły zawodowe, jak i szkoły średnie były zawsze ośrodkiem polskiego szowinistycznego wychowania i dlatego powinny być w ogóle zamknięte. Należy zezwolić jedynie na szkoły podstawowe, które powinny nauczać jedynie najbardziej prymitywnych rzeczy: rachunków, czytania i pisania. Nauka w ważnych narodowo dziedzinach, jak geografia, historia, historia literatury oraz gimnastyka, musi być zakazana”, zabrali się za fizyczną likwidację nauczycieli akademickich, duchownych i innych członków grup społecznych tworzących elitę. Ksiądz Archutowski, pod zarzutem ukrywania i przemycania w bezpieczne miejsca Żydów, został uwięziony na Pawiaku w 1942 roku, gdzie poddano go licznym torturom. Rok później księdza Archutowskiego przewieziono do obozu koncentracyjnego w Treblince, gdzie wkrótce zmarł na tyfus. Mimo ciężkich warunków i śmiertelnej choroby, do końca życia pomagał współwięźniom, oddawał im swoje racje żywnościowe, spowiadał i udzielał ostatniego namaszczenia. Jan Paweł II beatyfikował go w 1999 roku.
Dlaczego taki, sądząc po tytule, zwykły, szkolny podręcznik, uważam za arcyciekawy? Z wielu powodów. Po pierwsze ciekawą postacią był sam autor – ceniony pedagog, darzony przez młodzież autorytetem, wieloletni dyrektor gimnazjum, rektor seminarium duchownego w Warszawie. Już na samym początku okupacji Niemcy rozstrzelali najstarszego brata księdza Romana, Wiktora. Następnie, po wydaniu przez Hitlera komunikatu na temat polityki wobec polskiej elity inteligenckiej, który brzmiał następująco: "Uniwersytety i inne szkoły wyższe, szkoły zawodowe, jak i szkoły średnie były zawsze ośrodkiem polskiego szowinistycznego wychowania i dlatego powinny być w ogóle zamknięte. Należy zezwolić jedynie na szkoły podstawowe, które powinny nauczać jedynie najbardziej prymitywnych rzeczy: rachunków, czytania i pisania. Nauka w ważnych narodowo dziedzinach, jak geografia, historia, historia literatury oraz gimnastyka, musi być zakazana”, zabrali się za fizyczną likwidację nauczycieli akademickich, duchownych i innych członków grup społecznych tworzących elitę. Ksiądz Archutowski, pod zarzutem ukrywania i przemycania w bezpieczne miejsca Żydów, został uwięziony na Pawiaku w 1942 roku, gdzie poddano go licznym torturom. Rok później księdza Archutowskiego przewieziono do obozu koncentracyjnego w Treblince, gdzie wkrótce zmarł na tyfus. Mimo ciężkich warunków i śmiertelnej choroby, do końca życia pomagał współwięźniom, oddawał im swoje racje żywnościowe, spowiadał i udzielał ostatniego namaszczenia. Jan Paweł II beatyfikował go w 1999 roku.
Po drugie jest to książka napisana w 1930 roku, co sprawia, że
jej treść nie jest jeszcze przesiąknięta współczesnym modernizmem, owijaniem
wszystkiego w bibułkę, rozwadnianiem i spłaszczaniem. Nie znaczy to oczywiście,
że jest to podręcznik ściśle integrystyczny – autor mimo, iż jest księdzem i
pisze swego rodzaju apologię, nie unika krytycznych osądów, wtedy kiedy
rzeczywiście są potrzebne i historycznie uzasadnione. Szczegółowo opiszemy to
zresztą w dalszej części recenzji, ale już na wstępie warto wspomnieć, że każdy
rozdział kończy się krótkim podsumowaniem zarówno niewątpliwie wspaniałych
osiągnięć chrześcijaństwa i Kościoła, jak i równie niewątpliwych błędów.
Po trzecie, mimo że jest to siłą rzeczy bardzo skrótowy opis
historii cywilizacji katolickiej, potrafi zaskoczyć rzeczami ciekawymi i nowymi nawet dla kogoś sprawnie
orientującego się w historii Kościoła. Wiele rzeczy też uściśla, przypomina,
czy też pozwala ponownie rozważyć. Ja, gdy uważnie czytałem ów podręcznik, co
rusz wracałem pamięcią do innych dzieł o podobnej tematyce, zarówno tych przeczytanych ostatnio, jak i
szmat czasu temu. Pierwsze, co mi się nasunęło na myśl, to że jest to trochę
taki Warren H. Carroll. Oczywiście w bardzo dużym skrócie ponieważ dzieło Carrolla jest
wielotomowe, z przeogromną ilością materiału, źródeł itp., ale właśnie książka
Archutowskiego dobrze oddaje duch Historii Chrześcijaństwa. Również
tutaj głównym zamysłem było pokazanie, że czynnik nadprzyrodzony, a konkretnie
Bóg i Duch Święty, działają w historii, a Kościół został ustanowiony i założony
przez Jezusa Chrystusa, przez co stał się Jego instrumentem na ziemi. Poprzez
czynnik ludzki, który zawsze jest skażony wadą, złem, niedoskonałością, również
działania Kościoła miały ten mankament, ale sama instytucja, co podkreślają
zarówno Archutowski, jak i Carroll, była, jest i będzie dla katolików święta,
ponieważ nie została założona przez człowieka. Oczywiście nie tylko WH Carroll
przypominał mi się podczas lektury. Kiedy autor wspomina pokonanie Kartaginy
przez Rzym i zaznacza znaczenie tego faktu dla rozwoju cywilizacji
chrześcijańskiej, od razu nasuwa się skojarzenie z Człowiekiem Wiekuistym
Chestertona, w którym to Anglik właśnie to wydarzenie traktuje jako
kluczowe w walce dobrego pogaństwa z pogaństwem złym[1].
Z kolei gdy w toku lektury doszedłem do sporu papiestwa z cesarstwem o
tak zwaną inwestyturę a faktycznie o niezależność Kościoła od państwa, od razu
wróciłem myślami do książki Adama Wielomskiego Teokracja Papieska 1073-1378[2], która jest bezsprzecznie najlepszym, dostępnym w Polsce omówieniem tej
kwestii w okresie średniowiecza a uzupełnia ją równie dobra Myśl polityczna reformacji i kontrreformacji.
Rewolucja protestancka[3],
tego samego autora. Zagłębiając się bardziej w podręcznik księdza
Archutowskiego, możemy stwierdzić, że drugą myślą przewodnią jest właśnie
wskazanie na odwieczną rywalizację porządku duchowego ze świeckim i ich
wzajemne próby zdominowania się nawzajem, bądź też uniezależniania od siebie.
Uważam, że słusznym będzie obszerne przywołanie w tym miejscu kolejnego autora,
o którym pomyślałem w trakcie czytania recenzowanej książki. Moim zdaniem najbardziej
klarowną i zrozumiałą klasyfikację owych relacji przedstawił hiszpański filozof
polityki i prawa Juan Vasguez de Mella[4].
Według tego teoretyka karlizmu[5]
relacja państwo-Kościół kształtuje się dokładnie tak samo jak relacje pomiędzy
katolikiem a obywatelem, wiarą i
rozumem oraz porządkiem naturalnym i ponadnaturalnym. Każda z tych relacji może
przybrać cztery formy: 1) Katolik może zostać pochłonięty przez obywatela; 2)
Obywatel i katolik są od siebie całkowicie rozdzieleni; 3) Obywatel jest
pochłonięty przez katolika; 4) Obywatel jest zjednoczony z katolikiem, ale będąc zjednoczonym pozostaje sam w sobie różny[6].
Idąc tym tropem również Kościół może być pochłonięty przez państwo, wiara przez
rozum, a porządek nadnaturalny przez porządek naturalny. W takim wypadku
efektem będzie etatystyczne państwo ateistyczne, lub cezaropapizm. W drugim
wypadku wszystkie domeny są od siebie całkowicie rozdzielone, co skutkuje
indyferentnym wyznaniowo państwem, częściowym ateizmem i faktyczną dominacją
państwa, gdyż to ciągle ono (mimo braku wchłonięcia, przy jedynie całkowitym
rozdzieleniu) dysponuje środkami materialnymi i przymusu, gwarantującymi mu
przewagę. Trzecia sytuacja zakłada odwrotność pierwszej czyli całkowite
wchłonięcie państwa przez Kościół, obywatela przez katolika, rozumu przez wiarę
i porządku naturalnego przez nadnaturalny.
W efekcie otrzymujemy skrajną teokrację, równie obcą teologii chrześcijańskiej, gdyż faktycznie nie będącą rządem Boga, ale wyłącznie jego kapłanów. Jest to tak zwany papocezaryzm, któremu w rzeczywistości bliżej do islamskiego, niż chrześcijańskiego rozumienia relacji państwo-Kościół. I w reszcie czwarta relacja zakłada sytuację, w której państwo pozostaje różne od Kościoła, rozum od wiary, obywatel od katolika, a porządek naturalny od ponadnaturalnego, każda z dziedzin zachowuje swoje właściwości, przy jednoczesnym moralnym i doktrynalnym zjednoczeniu. Państwo zatem zachowuje swoje ziemskie kompetencje ale moralnie podporządkowane jest władzy duchownej. Władza duchowna natomiast jest fizycznie zależna od państwa, jednak zachowuje nad nim władzę dyscyplinującą. W takiej relacji zarówno państwo, jak i Kościół, działając w jednym organizmie mogą powściągać swoje teokratyczne, bądź cezarystyczne zapędy. Oczywiście nie trzeba chyba nadmieniać, że to właśnie ta koncepcja najbliższa była większości rozsądnych świeckich i duchownych teologów katolickich i także na kartach książki Archutowskiego właśnie taka relacja jest najbardziej pozytywnie oceniana, a za godne uznania przykłady do naśladowania, autor przedstawia młodzieży te postaci, które o powyżej opisaną pozycję Kościoła wobec państwa walczyły (i to po obu stronach ,,barykady”)
W efekcie otrzymujemy skrajną teokrację, równie obcą teologii chrześcijańskiej, gdyż faktycznie nie będącą rządem Boga, ale wyłącznie jego kapłanów. Jest to tak zwany papocezaryzm, któremu w rzeczywistości bliżej do islamskiego, niż chrześcijańskiego rozumienia relacji państwo-Kościół. I w reszcie czwarta relacja zakłada sytuację, w której państwo pozostaje różne od Kościoła, rozum od wiary, obywatel od katolika, a porządek naturalny od ponadnaturalnego, każda z dziedzin zachowuje swoje właściwości, przy jednoczesnym moralnym i doktrynalnym zjednoczeniu. Państwo zatem zachowuje swoje ziemskie kompetencje ale moralnie podporządkowane jest władzy duchownej. Władza duchowna natomiast jest fizycznie zależna od państwa, jednak zachowuje nad nim władzę dyscyplinującą. W takiej relacji zarówno państwo, jak i Kościół, działając w jednym organizmie mogą powściągać swoje teokratyczne, bądź cezarystyczne zapędy. Oczywiście nie trzeba chyba nadmieniać, że to właśnie ta koncepcja najbliższa była większości rozsądnych świeckich i duchownych teologów katolickich i także na kartach książki Archutowskiego właśnie taka relacja jest najbardziej pozytywnie oceniana, a za godne uznania przykłady do naśladowania, autor przedstawia młodzieży te postaci, które o powyżej opisaną pozycję Kościoła wobec państwa walczyły (i to po obu stronach ,,barykady”)
Dzięki temu, że jest to podręcznik, mamy w książce dobrze zachowaną
systematykę i chronologię, czego często nie ma w bardziej rozwiniętych, czy
pogłębionych naukowo książkach, dotykających podobnej tematyki. Archutowski
przedstawił swoje dwie główne myśli przewodnie, czyli – przypomnijmy – realne
działanie czynnika nadprzyrodzonego w historii i wielowiekowe zmagania
instytucji duchowej ze świecką o prymat w świecie i prawdziwy rząd dusz, w podziale na cztery epoki. I -
od założenia Kościoła do ogłoszenia edyktu mediolańskirgo (rok 313). II – od
końca VII w. do XIV w. III – od początku XIV w. do połowy XVII w. IV – od XVII
do ,,naszych czasów”, czyli w wypadku autora do 1930 roku. Każdą z tych epok, oprócz pierwszej, podzielił
dodatkowo na okresy, które dobrze obrazują różne etapy rozwoju, wzlotów i upadków
chrześcijaństwa i Kościoła.
Omawiając epokę pierwszą ksiądz oczywiście położył największy nacisk na
samą działalność Chrystusa a potem apostołów, ale jako że nie jest to
podręcznik stricte do religii, tylko historia Kościoła, to mamy tu dość
proporcjonalnie rozłożone akcenty. W prostych, jasnych i opartych na Piśmie
Świętych słowach przekazuje uczniom i innym czytelnikom, że to Jezus, czyli
wcielony Bóg założył Kościół i dlatego, tak jak wspomnieliśmy na początku, nie
jest to instytucja czysto ludzka. Wynika z tego, co zresztą autor porusza w
dalszych częściach książki, że jeśli wierzy się w Boga, tak jak go przedstawia
Biblia, nie można nie wierzyć w Kościół. Również z boskiego pochodzenia wywieść
można, to że choć Kościół spotykały liczne kryzysy zewnętrzne i wewnętrzne,
spowodowane rozmaitymi atakami ze strony jego wrogów i błędami jego własnych
członków i wyznawców, to instytucja ta wciąż istnieje i wciąż zdobywa nowych
wyznawców na niespotykaną dla żadnej innej religii skalę. Już zresztą na
pierwszych stronicach napotykamy cytat z Tertuliana, który pokazuje, że po
niespełna dwóch wiekach istnienia chrześcijaństwa, nie było niemal w całym,
ówczesnym cywilizowanym świecie narodu, który by nie spotkał się z nauczaniem
Chrystusa. I to bez internetu czy telefonów, ba ze znikomą ilością pisemnych
środków przekazu: ,,Wczorajsi jesteśmy, a wszystko wasze wypełniliśmy: państwo,
miasta, wyspy, zamki, nawet obóz, pałace, senat, rynek”. To pokazuje jaką siłę
przyciągania miała wówczas owa dziwna, nowa wiara. Jak autor tłumaczy ten
magnetyzm? Przede wszystkim tym, że w kastowym społeczeństwie panów i
niewolników, jakim był Rzym, dawała nadzieję. I to nie tylko w przyszłym
świecie. Chrystus nauczał, że przed Bogiem wszyscy ludzie są wolni i równi na
ziemi, a po śmierci ich dobre lub złe uczynki zaważą na tym, gdzie trafią. Nie
tylko jednak niewolnicy widzieli zalety chrześcijaństwa. Zupełnie nowe
podejście do kobiecości, podkresla autor, przyciągało doń bardzo dużą liczbę
kobiet. Uznanie, jakim darzono Matkę Boską i jej rolę w przyjściu na świat i
wychowaniu Jezusa, przekładało się na szacunek do przedstawicielek płci
pięknej, jako takich. Także chorzy, słabi, biedni, bezbronni po raz pierwszy
zetknęli się z cywilizacją i religią, która nie skazywała ich na śmierć
bezpośrednio (np. Sparta) lub pośrednio (Rzym, Kartagina, Egipt itp.). Pierwsi
chrześcijanie gorliwie wypełniali przykazania, zbierając datki na najsłabszych
przedstawicieli swoich wspólnot i oferując im innego rodzaju pomoc. W tym
miejscu można zapytać: Dlaczego zatem, skoro nowe wyznanie wywracało istniejący
świat do góry nogami, przyjmowali je z czasem również Rzymianie? Po pierwsze
dlatego, że nie robiło tego za pomocą rewolucji politycznej. Chrześcijanie nie
buntowali się przeciwko ziemskiej władzy, nie przeprowadzali powstań i
przestrzegali prawa cesarza Rzymu dopóty, dopóki nie kazał im wypierać się ich
Boga. Mogli normalnie funkcjonować w społeczeństwie, gdyby tylko rozmaici
cesarze nie próbowali całej chwały boskiej przypisać wyłącznie sobie. Rzymian
do chrześcijaństwa przyciągała też ofiarność wyznawców Chrystusa, a tą siłę
woli i odwagę, nawykli do rygoru rzymianie podziwiali.
W tej części książki autor, oprócz powodów rozrostu wpływów
chrześcijaństwa, opisuje również strukturę rodzącego się Kościoła, zwraca uwagę
na to, jak funkcjonowały gminy, jak wybierano następcę św. Piotra oraz maluje
smutny obraz licznych prześladowań, które miały miejsce tak samo pod rządami
obłąkanego Nerona, jak i doskonałego zarządcy Trajana, czy króla-filozofa Marka
Aureliusza. Zazdrość o własną boskość była silniejsza od innych wpływów, jednak
warto zauważyć, że nawet cesarze, już na tamtym etapie, uznawali papieża
niezaprzeczalnie za głowę Kościoła. Dlatego też większość z 32 papieży
omawianego okresu poniosło śmierć męczeńską, gdyż właśnie przeciw nim Rzym
kierował wpierw swe ostrze, myśląc, że ucinając głowę spowoduje uwiąd reszty.
Podsumowując część pierwszą autor opisuje pierwsze herezje oraz ataki na
Kościół przeprowadzane przez rzymskich pisarzy. Mamy zatem po krótce
scharakteryzowane poglądy Celsusa, Lukiana z Samostaty, gnostycyzm, czy
manicheizm (ujawniające się później na różnych etapach istnienia Kościoła, pod
innymi postaciami) i tu również widzimy, o dziwo, że heretycy także swe pisma
kierowali przeciw papieżowi, nieświadomie uznając go za przywódcę świata
chrześcijańskiego.
Część druga zaczyna się od wydarzenia, które dla chrześcijaństwa
stanowiło most pomiędzy epoką prześladowań a epoką wpierw akceptacji, a później
uznania. Oto nawrócenie Konstantyna Wielkiego i edykt mediolański. Na
jego mocy wyznawcy Chrystusa otrzymali równouprawnienie z poganami. Konstantyn
zatem również nie był rewolucjonistą – wszak nie od razu uczynił chrystianizm
religią panującą (a miał ku temu narzędzia), zmieniał prawo powoli, ulepszając
je, modyfikując i z czasem rugując co bardziej barbarzyńskie praktyki
istniejące w Rzymie. Jednakże panowanie Konstantyna nie oznaczało wcale, że
chrześcijanie byli już w pełni bezpieczni. Wkrótce potem, jak pisze
Archutowski, nastało panowanie Juliana Apostaty. Cesarz ten co prawda nie
rozpoczął ponownych prześladowań fizycznych, ale od samego początku swych
rządów wprowadzał przepisy krzywdzące chrześcijan. Przeciwko nim popierał
żydów, pogan i heretyków, ponieważ twierdził, że wewnętrzne spory szybko
zniszczą religię Chrystusa. Podobny cel miało zmuszania kapłanów do uczenia w
szkołach pogańskich, odsunięcie chrześcijan od wszelkich urzędów i awansów,
zamknięcie wielu szkół (standardowa metoda każdej władzy świeckiej walczącej z
Kościołem, kończąca się zawsze upadkiem szkolnictwa w danej epoce). Próbował też
wprowadzać wzmocnić pogan poprzez wprowadzenie celibatu, utworzenie pogańskich
zakonów i zakładów dobroczynnych. Żaden z tych elementów, typowych dla
chrześcijaństwa, nie przyjął się w pogaństwie rzymskim, które wkrótce po
śmierci Juliana, praktycznie zamarło. Mimo powolnego ugruntowywania swej
pozycji, Kościół nie mógł spocząć na laurach ponieważ pojawiły się pierwsze,
wielkie herezje. Autor w bardzo przejrzysty sposób tłumaczy czytelnikom, na
czym one polegały. Wymienia trzy grupy herezji: ,,a) teologiczne, tj.
dotyczące nauki o Bogu i Trójcy Świętej; b) chrystologiczne, tj. poruszające
naukę o Chrystusie; c) antropologiczne,
tj. dotyczące nauki o człowieku, początku zła i potrzebie łaski.” Do
pierwszej grupy zalicza głównie arianizm, do drugiej nestorianizm i
monofizytyzm, a do trzeciej pelagianizm i celastianizm. Myśląc dziś o herezjach, myślimy potocznie,
że były to jakieś nieistotne spory teologów o ilość diabłów na główce od
szpilki. Niestety jest to całkowicie błędny pogląd, ponieważ ówczesne, a także
późniejsze (niemal do XVIII wieku) herezje poruszały w posadach cały
cywilizowany świat łacińsko-grecki i wszystkie warstwy społeczne brały udział w
tych sporach. Ludzie wówczas nie uważali, że kwestie teologiczne są
nieistotne – poprawnie zdefiniowany charakter natury Chrystusa, czy natury
człowieka był czymś najważniejszym, od czego zależeć mogła koncepcja władzy,
wolności, wolnej woli, pokuty, ważności złych i dobrych uczynków, własności
itp. Dlatego też ruchy heretyckie i reakcja przeciw nim były tak wyraźne i
silne. Jednakże Kościół potrafił wówczas przezwyciężyć te podziały, głównie
dzięki wielkim ludziom epoki, jakimi byli św. Atanazy, który praktycznie w
pojedynkę pokonał arianizm; św. Bazyli Wielki, będący twórcą reguły, która dała
podstawę praktycznie wszystkim zakonom na wschodzie; św. Grzegorz z Nazjanu,
św. Jan Chryzostom, niezrównany mówca; św. Ambroży, który nie bał się
przeciwstawić cesarzom; św. Augustyn, jeden z największych filozofów Kościoła,
wskrzesiciel Platona, twórca systematycznej nauki o państwie, którego wpływy
sięgają do dziś, czy św. Benedykt z Nursji, twórca zakonów zachodnich i reguły,
praktykowanej później w większości zakonów i klasztorów. Już za życia Benedykta
zakony rozprzestrzeniły się po Europie, dając zajęcie nie tylko mnichom, ale
też okolicznej ludności, która znajdowała pracę przy melioracji, uprawach,
wycince lasów, czy budownictwie. Reguła św. Benedykta była zresztą przykładem
na idealną (co niestety w historii rzadkie) współpracę między monarchami,
papieżami a zakonami. Dzięki wstawiennictwie papieży, poparciu monarchów i
pracy mnichów, objęła swoim zasięgiem cały świat zachodni.
W tamtej epoce, jak twierdzi autor, chrześcijaństwo skuteczniej,
piękniej i bardziej naturalnie rozwijało się na zachodzie niż na wschodzie. W
zachodniej Europie zaczęła się współpraca między monarchami a papieżami,
która polegała na delikatnej równowadze, gdzie czynnik duchowny niezależny był
od świeckiego i nawzajem, choć oba przenikały się swoimi wpływami.
Archutowski jako przykład podaje choćby relację między św. Remigiuszem a św.
Chlodwigiem, dzięki której nastąpiło nawrócenie Franków i przyjęcie przez nich
chrztu, co później poskutkowało powstaniem pierwszego, chrześcijańskiego
imperium pod panowaniem Karola Wielkiego. Jako wielkich orędowników takowego
podejścia autor wymienia też papieży św. Leona I Wielkiego i św. Grzegorza I
Wielkiego. Na Wschodzie jednak sytuacja nie wyglądała już tak dobrze. Tam
bowiem czynnik świecki nie tyle przeważył, co zaczął wchłaniać czynnik duchowy
i łączyć wszystko w całość. Cesarze przyznawali sobie godność niemal świętych,
co i rusz ingerowali w sprawy dogmatyczne, a to popierając heretyków, a to ich
zwalczając, regulowali sprawy hierarchii kościelnej, a nawet mieszali się do
spraw wewnętrznych zakonów. Takie podejście nazywamy dziś bizantynizmem, lub
teokracją cesarską, o czym pisałem wyżej, przywołując klasyfikację De Melli.
Podsumowując, okres drugi tej epoki autor słusznie wskazuje, że czas
największych herezji, jest czasem wielkich doktorów i świętych Kościoła. Jest
też czasem ekspansji religijnej i nawracania kolejnych narodów: Francji,
Anglii, czy Irlandii.
Omówienie pierwszego okresu
Epoki Drugiej, autor zaczyna od doniosłego momentu, czyli założenia Państwa
Kościelnego w 755 roku. Ważnym jest podkreślenie, że jest to praktycznie
pierwsze państwo, które powstało wyłącznie z dobrowolnych darowizn. Państwo
Kościelne obejmowało początkowo Rzym i egzarchat, czyli Rawennę wraz z okolicą.
Był to obszar niewielki, ale jak podkreśla autor, dawał papieżom środki na
utrzymanie administracji Kościoła, prowadzenie misji i akcji dobroczynnych.
Podnosił też powagę papiestwa w oczach władców świeckich i ułatwiał kontakty z
nimi. Archutowski zaznacza jednak, że posiadanie państwa i sprawowanie władzy
świeckiej niejednokrotnie odciągało papieży od spraw religijnych i przynosiło
Kościołowi szkodę.
Jednym z najważniejszych wydarzeń drugiego okresu Epoki Drugiej było
też panowanie Karola Wielkiego.
Władca patrzył i myślał szerzej niż większość innych monarchów tamtych a także
i następnych czasów. Podręcznik wylicza jego najważniejsze zasługi: budował
klasztory, kościoły, szkoły – dbał o rozwój nauki czytania wśród poddanych, z
najzdolniejszych absolwentów rekrutował swą kadrę zarządczą, jakbyśmy dziś
powiedzieli. Ujednolicał prawodawstwo państwowe, tak żeby współgrało z
kościelnym, przez co unikał wielu sporów prawnych. Dbał też o inne dziedziny, w
tym piękno – wprowadził grę na organach do nabożeństw i naukę śpiewu do szkół,
o czym mało kto dziś pamięta. Nie oparł się jednak pokusom wszystkich władców,
czyli próbom przymuszania rządzonych do swoich pomysłów – dzisiejsi fanatycy
państwowej edukacji obowiązkowej powinni uczynić Karola swym patronem, ponieważ
to on był jednym z pomysłodawców przymusowego posyłania dzieci do szkół. Mimo takich zapędów Karol Wielki w pełni
zasłużył na swój przydomek – oprócz wymienionych wyżej osiągnięć zasłużył się
min. tworzeniem bibliotek, dbaniem o dzieła sztuki, sprowadzeniem do swego
państwa najznakomitszych uczonych owych czasów, w tym słynnego Alkuina.
Zjednoczył pod swymi rządami wiele różnych plemion, zaprowadzając na terenach
swego imperium chrześcijaństwo, w większości wypadków pokojowo. Nie obyło się
jednak bez mało chwalebnych incydentów, jak np. przymusowe nawracanie Sasów (ani
ja, ani autor, nie bronimy oczywiście dzikich i barbarzyńskich Sasów, a jedynie
krytykujemy taką metodę stosowaną przez Karola), połączone z wycięciem w pień
kilku tysięcy z nich. Po śmierci wielkiego władcy jego państwo niestety nie
przetrwało, podzielone między dużo mniej zdolnych synów a potem wnuków,
jednakże duch cywilizacji, który udało mu się zaimplementować przetrwał o wiele
dłużej i dostrzegamy go także i dzisiaj. W warunkach walki o władzę pomiędzy
nowymi władcami, również Kościół nie uniknął wplątania się w te spory. Wraz z
nimi pojawiło się zagrożenie nowego typu, charakterystyczne dotąd w
Bizancjum – początki sporu o tzw. inwestyturę, czyli wybór biskupów.
Monarchowie, chcąc zdobyć większe wpływy polityczne, pragnęli zawłaszczyć to
prawo i samemu mianować książąt Kościoła, Kościół natomiast walczył o swoje i w
ten sposób rozgorzał kilkuwiekowy konflikt. Dodatkowo, do Kościoła wdarł się
mocno czynnik świecki. Biskupi mianowani przez królów często nie byli
duchownymi, to samo tyczyło się opatów klasztorów. Autor, bez ogródek
stwierdza, że w ten sposób wyniesieni biskupi byli raczej urzędnikami państwowymi i obrońcami króla niż przedstawicielami
Kościoła. Również klasztory utraciły swój religijny charakter, sprzeniewierzyły
się swojemu zadaniu. W takiej
sytuacji pojawienie się złych lub niegodnych papieży było tylko kwestią czasu i
oto Stolica Piotrowa otrzymała takowych: Stefana V, Bonifacego VI, Sergiusza
III i IV, Jana X i Jana XII. Doszło do tego zupełne rozprzężenie w Rzymie,
którego skutkiem była walka stronnictw, starcia uliczne, mordowanie duchownych
i siebie nawzajem przez rozmaite bandy, należące do tej, czy innej znacznej
rodziny rzymskiej. Archutowski wskazuje, że kres kryzysowi położył ostatnim
wysiłkiem woli Jan XII, odkupując po części swe wcześniejsze przewiny. Wezwał
bowiem na pomoc króla Niemiec, Ottona I, będącego wreszcie godnym następcą
Karola Wielkiego. Otton zaprowadził porządek, wymusił na rzymianach obietnicę
dopuszczenia do wolnego wyboru papieża a sam obiecał papieżowi ochronę. Ten
nowy stan miał jednak swoją cenę – wyzwalając papieża spod mocy rzymian zaczął
go powoli uzależniać od cesarza, którym w tamtym momencie był godny swego
urzędu Otton I ale później? Według nowych ustaleń papieża mieli
wybierać kardynałowie, bez udziału ludu i tak też wyboru dokonuje się również
dzisiaj.
Kiedy jeden kryzys został zażegnany, wnet pojawił się nowy, który tlił się już od dłuższego czasu. Od przeszło dwu stuleci jedność między Wschodem a Zachodem była tylko umowna, jeszcze bardziej podkopała ją herezja obrazoburców wspierana przez kilku cesarzy, a w 1054 roku doszło do formalnej schizmy i patriarchaty Wschodu oderwały się od Kościoła. Taka sytuacja również ma miejsce dzisiaj – przetrwała upadek Konstantynopola i dzięki powstaniu Moskwy, dotrwała do XXI wieku. Prawosławie jest jednak wyznaniem schizmatyckim a nie heretyckim – ma inne obrzędy, nie uznaje papieża lecz podstawowe dogmaty są w nim takie same jak w Kościele katolickim. Ksiądz Archutowski, opisując to oderwanie pokazuje, że katolicyzm, jak w wypadku każdego kryzysu, momentalnie się podniósł kierując swój wzrok na ludy skandynawskie. Brutalni wikingowie, którzy w VIII, IX i w początkach X wieku pustoszyli wybrzeża Irlandii, Anglii i Francji, z czasem zaczęli osiedlać się coraz głębiej na tych terenach, czego skutkiem był nie tylko podbój, ale również nasiąkanie przybyszów kulturą i religią podbitych państw. W X i XI wieku nastąpiło przyjęcie chrztu przez Norwegię, Danię, Szwecję i Islandię, a poszczególne wspólnoty osiedliły się nawet na Grenlandii. Również na wschodzie nastąpiły liczne nawrócenia, podzielone mniej więcej po połowie między prawosławie a katolicyzm. Czechy, Węgry i Polska (której autor poświęca sporo miejsca na kartach swego podręcznika) przyjęły religię rzymską a Ruś i Bułgaria prawosławie. Od tego momentu można mówić, że prawie cała Europa stała się chrześcijańska. Dlaczego prawie? Otóż za sprawą powstania i ekspansji Islamu. Jak słusznie zauważa autor książki, ta najdłuższa wojna świata, rozpoczęta we wczesnym średniowieczu, wraz ze zdobyciem przez mahometan Hiszpanii w 711, trwa do dziś. Archutowski nie wacha się stwierdzić, że religia islamska powstała pod wpływem fałszywych objawień, jakich doznał Mahomet. Dziś taki pogląd spotkałby się na pewno z atakiem obrońców wielokulturowej Europy, ale w 1930 roku był jeszcze czymś normalnym, zwłaszcza w ustach katolickiego księdza. W szkołach, na lekcjach religii nie nauczano, że wszystkie religie są równe, ponieważ wciąż silne było poczucie jedynej prawdy, za którą akurat katolicy uznawali istnienie Boga w Trzech Osobach. Muzułmanie, uznając Jezusa jedynie za proroka, wyznają zaś jednego, niepodzielnego boga. Obie święte prawdy, dwóch potężnych religii, są ze sobą całkowicie sprzeczne, podobnie jak większość innych doktryn katolicyzmu i islamu, z czego jasno wynika, że któraś z nich musi być fałszywa. Nie dokonuję tutaj jednoznacznego stwierdzenia która, tylko wyjaśniam, podobnie jak autor recenzowanej książki, że nie może być dwóch równoznacznych prawd, a co za tym idzie dwóch równych religii. Albo jedna religia jest prawdziwa, a wszystkie inne fałszywe, albo wszystkie bez wyjątku są fałszywe. Innych możliwości brak.
[1]
O filozoficznej różnicy między Kartaginą a Rzymem
w: G.K. Chesterton, Człowiek Wiekuisty, Fronda, Warszawa 2004,
s. 213-257. G.K. Chesterton uważał, że konflikt Rzymu z Kartaginą był przede wszystkim wojną cywilizacyjna, wręcz religijną, między światem, w którym panuje mroczne pragnienie krwi i kult demonów (Kartagina) a światem, który mimo licznych wad, jest w stanie zrozumieć i przyjąć chrześcijaństwo (Rzym). Starożytny, przedchrześcijański Rzym autor nazwał najlepszym pogaństwem, czyli takim, które pokonało swoje najgorsze, duchowe instynkty.
s. 213-257. G.K. Chesterton uważał, że konflikt Rzymu z Kartaginą był przede wszystkim wojną cywilizacyjna, wręcz religijną, między światem, w którym panuje mroczne pragnienie krwi i kult demonów (Kartagina) a światem, który mimo licznych wad, jest w stanie zrozumieć i przyjąć chrześcijaństwo (Rzym). Starożytny, przedchrześcijański Rzym autor nazwał najlepszym pogaństwem, czyli takim, które pokonało swoje najgorsze, duchowe instynkty.
[3] A. Wielomski, Myśl Polityczna Reformacji i Kontrreformacji. Tom I – Rewolucja
Protestancka, VonBorowiecky, Radzymin 2013
[4] Najdokładniejsze omówienie myśli tegoż w języku
polskim w: J. Bartyzel, Nic bez Boga, nic bez Tradycji. Kosmowizja
Polityczna Tradycjonalizmu Karlistowskiego w Hiszpanii, vonBorowiecky,
Warszawa 2015, s. 189-200.
[5]Karlizm – główny nurt tradycjonalizmu
hiszpańskiego, zawierający w sobie monarchizm, legitymizm, tradycjonalizm
religijny i wierność dawnym, naturalnym uprawnieniom regionalnym. Więcej w
Bartyzel, op. cit. I Adam Wielomski, Hiszpania Franco. Źródła i istota
doktryny politycznej, Arte, 2012, s. 23-55 i 229 - 250
[6] J. Vasquez de Mella, El
tradicionalismoespaol. Ideario social y politico, Estudiopreliminar, selection
y notas de Rafael Gambra, dicto, Buenos Aires 1980, s. 90-92.