niedziela, 28 maja 2017

Historia Kościoła Katolickiego dla młodzieży i nie tylko czyli jak odświeżyć sobie dzieje naszej cywilizacji.


Tym razem do recenzji otrzymałem wielce interesującą książkę pt. Historia Kościoła Katolickiego dla Młodzieży, wydaną przez wydawnictwo Prohibita. Autorem jest Bł. Ks. Roman Archutowski a najnowsze wydanie jego podręcznika oparte jest na oryginalnym wydaniu 10-tym. Ten tekst jest pierwszą częścią, ponieważ, krótka z początku recenzja, rozrosła się na dwanaście stron tekstu, co tylko potwierdza, że koło przedmiotu recenzji nie można przejść obojętnie.

        
Dlaczego taki, sądząc po tytule, zwykły, szkolny podręcznik, uważam za arcyciekawy? Z wielu powodów. Po pierwsze ciekawą postacią był sam autor – ceniony pedagog, darzony przez młodzież autorytetem, wieloletni dyrektor gimnazjum, rektor seminarium duchownego w Warszawie. Już na samym początku okupacji Niemcy rozstrzelali najstarszego brata księdza Romana, Wiktora. Następnie, po wydaniu przez Hitlera komunikatu na temat polityki wobec polskiej elity inteligenckiej, który brzmiał następująco: "Uniwersytety i inne szkoły wyższe, szkoły zawodowe, jak i szkoły średnie były zawsze ośrodkiem polskiego szowinistycznego wychowania i dlatego powinny być w ogóle zamknięte. Należy zezwolić jedynie na szkoły podstawowe, które powinny nauczać jedynie najbardziej prymitywnych rzeczy: rachunków, czytania i pisania. Nauka w waż­nych narodowo dziedzinach, jak geografia, historia, historia literatury oraz gimnastyka, musi być zakazana”, zabrali się za fizyczną likwidację nauczycieli akademickich, duchownych i innych członków grup społecznych tworzących elitę. Ksiądz Archutowski, pod zarzutem ukrywania i przemycania w bezpieczne miejsca Żydów,  został uwięziony na Pawiaku w 1942 roku, gdzie poddano go licznym torturom. Rok później księdza Archutowskiego przewieziono do obozu koncentracyjnego w Treblince, gdzie wkrótce zmarł na tyfus. Mimo ciężkich warunków i śmiertelnej choroby, do końca życia pomagał współwięźniom, oddawał im swoje racje żywnościowe, spowiadał i udzielał ostatniego namaszczenia. Jan Paweł II beatyfikował go w 1999 roku.

      Po drugie jest to książka napisana w 1930 roku, co sprawia, że jej treść nie jest jeszcze przesiąknięta współczesnym modernizmem, owijaniem wszystkiego w bibułkę, rozwadnianiem i spłaszczaniem. Nie znaczy to oczywiście, że jest to podręcznik ściśle integrystyczny – autor mimo, iż jest księdzem i pisze swego rodzaju apologię, nie unika krytycznych osądów, wtedy kiedy rzeczywiście są potrzebne i historycznie uzasadnione. Szczegółowo opiszemy to zresztą w dalszej części recenzji, ale już na wstępie warto wspomnieć, że każdy rozdział kończy się krótkim podsumowaniem zarówno niewątpliwie wspaniałych osiągnięć chrześcijaństwa i Kościoła, jak i równie niewątpliwych błędów.
Po trzecie, mimo że jest to siłą rzeczy bardzo skrótowy opis historii cywilizacji katolickiej, potrafi zaskoczyć  rzeczami ciekawymi i nowymi nawet dla kogoś sprawnie orientującego się w historii Kościoła. Wiele rzeczy też uściśla, przypomina, czy też pozwala ponownie rozważyć. Ja, gdy uważnie czytałem ów podręcznik, co rusz wracałem pamięcią do innych dzieł o podobnej tematyce, zarówno tych przeczytanych ostatnio, jak i szmat czasu temu. Pierwsze, co mi się nasunęło na myśl, to że jest to trochę taki Warren H. Carroll. Oczywiście w bardzo dużym skrócie ponieważ dzieło Carrolla jest wielotomowe, z przeogromną ilością materiału, źródeł itp., ale właśnie książka Archutowskiego dobrze oddaje duch Historii Chrześcijaństwa. Również tutaj głównym zamysłem było pokazanie, że czynnik nadprzyrodzony, a konkretnie Bóg i Duch Święty, działają w historii, a Kościół został ustanowiony i założony przez Jezusa Chrystusa, przez co stał się Jego instrumentem na ziemi. Poprzez czynnik ludzki, który zawsze jest skażony wadą, złem, niedoskonałością, również działania Kościoła miały ten mankament, ale sama instytucja, co podkreślają zarówno Archutowski, jak i Carroll, była, jest i będzie dla katolików święta, ponieważ nie została założona przez człowieka. Oczywiście nie tylko WH Carroll przypominał mi się podczas lektury. Kiedy autor wspomina pokonanie Kartaginy przez Rzym i zaznacza znaczenie tego faktu dla rozwoju cywilizacji chrześcijańskiej, od razu nasuwa się skojarzenie z Człowiekiem Wiekuistym Chestertona, w którym to Anglik właśnie to wydarzenie traktuje jako kluczowe w walce dobrego pogaństwa z pogaństwem złym[1].
Z kolei gdy w toku lektury doszedłem do sporu papiestwa z cesarstwem o tak zwaną inwestyturę a faktycznie o niezależność Kościoła od państwa, od razu wróciłem myślami do książki Adama Wielomskiego Teokracja Papieska 1073-1378[2], która jest bezsprzecznie najlepszym, dostępnym w Polsce omówieniem tej kwestii w okresie średniowiecza a uzupełnia ją równie dobra Myśl polityczna reformacji i kontrreformacji. Rewolucja protestancka[3], tego samego autora. Zagłębiając się bardziej w podręcznik księdza Archutowskiego, możemy stwierdzić, że drugą myślą przewodnią jest właśnie wskazanie na odwieczną rywalizację porządku duchowego ze świeckim i ich wzajemne próby zdominowania się nawzajem, bądź też uniezależniania od siebie. Uważam, że słusznym będzie obszerne przywołanie w tym miejscu kolejnego autora, o którym pomyślałem w trakcie czytania recenzowanej książki. Moim zdaniem najbardziej klarowną i zrozumiałą klasyfikację owych relacji przedstawił hiszpański filozof polityki i prawa Juan Vasguez de Mella[4]. Według tego teoretyka karlizmu[5] relacja państwo-Kościół kształtuje się dokładnie tak samo jak relacje pomiędzy katolikiem a obywatelem,  wiarą i rozumem oraz porządkiem naturalnym i ponadnaturalnym. Każda z tych relacji może przybrać cztery formy: 1) Katolik może zostać pochłonięty przez obywatela; 2) Obywatel i katolik są od siebie całkowicie rozdzieleni; 3) Obywatel jest pochłonięty przez katolika; 4) Obywatel jest zjednoczony z katolikiem, ale będąc zjednoczonym pozostaje sam w sobie różny[6].
Idąc tym tropem również Kościół może być pochłonięty przez państwo, wiara przez rozum, a porządek nadnaturalny przez porządek naturalny. W takim wypadku efektem będzie etatystyczne państwo ateistyczne, lub cezaropapizm. W drugim wypadku wszystkie domeny są od siebie całkowicie rozdzielone, co skutkuje indyferentnym wyznaniowo państwem, częściowym ateizmem i faktyczną dominacją państwa, gdyż to ciągle ono (mimo braku wchłonięcia, przy jedynie całkowitym rozdzieleniu) dysponuje środkami materialnymi i przymusu, gwarantującymi mu przewagę. Trzecia sytuacja zakłada odwrotność pierwszej czyli całkowite wchłonięcie państwa przez Kościół, obywatela przez katolika, rozumu przez wiarę i porządku naturalnego przez nadnaturalny.
W efekcie otrzymujemy skrajną teokrację, równie obcą teologii chrześcijańskiej, gdyż faktycznie nie będącą rządem Boga, ale wyłącznie jego kapłanów. Jest to tak zwany papocezaryzm, któremu w rzeczywistości bliżej do islamskiego, niż chrześcijańskiego rozumienia relacji państwo-Kościół. I w reszcie czwarta relacja zakłada sytuację, w której państwo pozostaje różne od Kościoła, rozum od wiary, obywatel od katolika, a porządek naturalny od ponadnaturalnego, każda z dziedzin zachowuje swoje właściwości, przy jednoczesnym moralnym i doktrynalnym zjednoczeniu. Państwo zatem zachowuje swoje ziemskie kompetencje ale moralnie podporządkowane jest władzy duchownej. Władza duchowna natomiast jest fizycznie zależna od państwa, jednak zachowuje nad nim władzę dyscyplinującą. W takiej relacji zarówno państwo, jak i Kościół, działając w jednym organizmie mogą powściągać swoje teokratyczne, bądź cezarystyczne zapędy. Oczywiście nie trzeba chyba nadmieniać, że to właśnie ta koncepcja najbliższa była większości rozsądnych świeckich i duchownych teologów katolickich i także na kartach książki Archutowskiego właśnie taka relacja jest najbardziej pozytywnie oceniana, a za godne uznania przykłady do naśladowania, autor przedstawia młodzieży te postaci, które o powyżej opisaną pozycję Kościoła wobec państwa walczyły (i to po obu stronach ,,barykady”)
Dzięki temu, że jest to podręcznik, mamy w książce dobrze zachowaną systematykę i chronologię, czego często nie ma w bardziej rozwiniętych, czy pogłębionych naukowo książkach, dotykających podobnej tematyki. Archutowski przedstawił swoje dwie główne myśli przewodnie, czyli – przypomnijmy – realne działanie czynnika nadprzyrodzonego w historii i wielowiekowe zmagania instytucji duchowej ze świecką o prymat w świecie i prawdziwy rząd dusz, w podziale na cztery epoki. I - od założenia Kościoła do ogłoszenia edyktu mediolańskirgo (rok 313). II – od końca VII w. do XIV w. III – od początku XIV w. do połowy XVII w. IV – od XVII do ,,naszych czasów”, czyli w wypadku autora do 1930 roku. Każdą z tych epok, oprócz pierwszej, podzielił dodatkowo na okresy, które dobrze obrazują różne etapy rozwoju, wzlotów i upadków chrześcijaństwa i Kościoła.
Omawiając epokę pierwszą ksiądz oczywiście położył największy nacisk na samą działalność Chrystusa a potem apostołów, ale jako że nie jest to podręcznik stricte do religii, tylko historia Kościoła, to mamy tu dość proporcjonalnie rozłożone akcenty. W prostych, jasnych i opartych na Piśmie Świętych słowach przekazuje uczniom i innym czytelnikom, że to Jezus, czyli wcielony Bóg założył Kościół i dlatego, tak jak wspomnieliśmy na początku, nie jest to instytucja czysto ludzka. Wynika z tego, co zresztą autor porusza w dalszych częściach książki, że jeśli wierzy się w Boga, tak jak go przedstawia Biblia, nie można nie wierzyć w Kościół. Również z boskiego pochodzenia wywieść można, to że choć Kościół spotykały liczne kryzysy zewnętrzne i wewnętrzne, spowodowane rozmaitymi atakami ze strony jego wrogów i błędami jego własnych członków i wyznawców, to instytucja ta wciąż istnieje i wciąż zdobywa nowych wyznawców na niespotykaną dla żadnej innej religii skalę. Już zresztą na pierwszych stronicach napotykamy cytat z Tertuliana, który pokazuje, że po niespełna dwóch wiekach istnienia chrześcijaństwa, nie było niemal w całym, ówczesnym cywilizowanym świecie narodu, który by nie spotkał się z nauczaniem Chrystusa. I to bez internetu czy telefonów, ba ze znikomą ilością pisemnych środków przekazu: ,,Wczorajsi jesteśmy, a wszystko wasze wypełniliśmy: państwo, miasta, wyspy, zamki, nawet obóz, pałace, senat, rynek”. To pokazuje jaką siłę przyciągania miała wówczas owa dziwna, nowa wiara. Jak autor tłumaczy ten magnetyzm? Przede wszystkim tym, że w kastowym społeczeństwie panów i niewolników, jakim był Rzym, dawała nadzieję. I to nie tylko w przyszłym świecie. Chrystus nauczał, że przed Bogiem wszyscy ludzie są wolni i równi na ziemi, a po śmierci ich dobre lub złe uczynki zaważą na tym, gdzie trafią. Nie tylko jednak niewolnicy widzieli zalety chrześcijaństwa. Zupełnie nowe podejście do kobiecości, podkresla autor, przyciągało doń bardzo dużą liczbę kobiet. Uznanie, jakim darzono Matkę Boską i jej rolę w przyjściu na świat i wychowaniu Jezusa, przekładało się na szacunek do przedstawicielek płci pięknej, jako takich. Także chorzy, słabi, biedni, bezbronni po raz pierwszy zetknęli się z cywilizacją i religią, która nie skazywała ich na śmierć bezpośrednio (np. Sparta) lub pośrednio (Rzym, Kartagina, Egipt itp.). Pierwsi chrześcijanie gorliwie wypełniali przykazania, zbierając datki na najsłabszych przedstawicieli swoich wspólnot i oferując im innego rodzaju pomoc. W tym miejscu można zapytać: Dlaczego zatem, skoro nowe wyznanie wywracało istniejący świat do góry nogami, przyjmowali je z czasem również Rzymianie? Po pierwsze dlatego, że nie robiło tego za pomocą rewolucji politycznej. Chrześcijanie nie buntowali się przeciwko ziemskiej władzy, nie przeprowadzali powstań i przestrzegali prawa cesarza Rzymu dopóty, dopóki nie kazał im wypierać się ich Boga. Mogli normalnie funkcjonować w społeczeństwie, gdyby tylko rozmaici cesarze nie próbowali całej chwały boskiej przypisać wyłącznie sobie. Rzymian do chrześcijaństwa przyciągała też ofiarność wyznawców Chrystusa, a tą siłę woli i odwagę, nawykli do rygoru rzymianie podziwiali.
W tej części książki autor, oprócz powodów rozrostu wpływów chrześcijaństwa, opisuje również strukturę rodzącego się Kościoła, zwraca uwagę na to, jak funkcjonowały gminy, jak wybierano następcę św. Piotra oraz maluje smutny obraz licznych prześladowań, które miały miejsce tak samo pod rządami obłąkanego Nerona, jak i doskonałego zarządcy Trajana, czy króla-filozofa Marka Aureliusza. Zazdrość o własną boskość była silniejsza od innych wpływów, jednak warto zauważyć, że nawet cesarze, już na tamtym etapie, uznawali papieża niezaprzeczalnie za głowę Kościoła. Dlatego też większość z 32 papieży omawianego okresu poniosło śmierć męczeńską, gdyż właśnie przeciw nim Rzym kierował wpierw swe ostrze, myśląc, że ucinając głowę spowoduje uwiąd reszty. Podsumowując część pierwszą autor opisuje pierwsze herezje oraz ataki na Kościół przeprowadzane przez rzymskich pisarzy. Mamy zatem po krótce scharakteryzowane poglądy Celsusa, Lukiana z Samostaty, gnostycyzm, czy manicheizm (ujawniające się później na różnych etapach istnienia Kościoła, pod innymi postaciami) i tu również widzimy, o dziwo, że heretycy także swe pisma kierowali przeciw papieżowi, nieświadomie uznając go za przywódcę świata chrześcijańskiego.
Część druga zaczyna się od wydarzenia, które dla chrześcijaństwa stanowiło most pomiędzy epoką prześladowań a epoką wpierw akceptacji, a później uznania. Oto nawrócenie Konstantyna Wielkiego i edykt mediolański. Na jego mocy wyznawcy Chrystusa otrzymali równouprawnienie z poganami. Konstantyn zatem również nie był rewolucjonistą – wszak nie od razu uczynił chrystianizm religią panującą (a miał ku temu narzędzia), zmieniał prawo powoli, ulepszając je, modyfikując i z czasem rugując co bardziej barbarzyńskie praktyki istniejące w Rzymie. Jednakże panowanie Konstantyna nie oznaczało wcale, że chrześcijanie byli już w pełni bezpieczni. Wkrótce potem, jak pisze Archutowski, nastało panowanie Juliana Apostaty. Cesarz ten co prawda nie rozpoczął ponownych prześladowań fizycznych, ale od samego początku swych rządów wprowadzał przepisy krzywdzące chrześcijan. Przeciwko nim popierał żydów, pogan i heretyków, ponieważ twierdził, że wewnętrzne spory szybko zniszczą religię Chrystusa. Podobny cel miało zmuszania kapłanów do uczenia w szkołach pogańskich, odsunięcie chrześcijan od wszelkich urzędów i awansów, zamknięcie wielu szkół (standardowa metoda każdej władzy świeckiej walczącej z Kościołem, kończąca się zawsze upadkiem szkolnictwa w danej epoce). Próbował też wprowadzać wzmocnić pogan poprzez wprowadzenie celibatu, utworzenie pogańskich zakonów i zakładów dobroczynnych. Żaden z tych elementów, typowych dla chrześcijaństwa, nie przyjął się w pogaństwie rzymskim, które wkrótce po śmierci Juliana, praktycznie zamarło. Mimo powolnego ugruntowywania swej pozycji, Kościół nie mógł spocząć na laurach ponieważ pojawiły się pierwsze, wielkie herezje. Autor w bardzo przejrzysty sposób tłumaczy czytelnikom, na czym one polegały. Wymienia trzy grupy herezji: ,,a) teologiczne, tj. dotyczące nauki o Bogu i Trójcy Świętej; b) chrystologiczne, tj. poruszające naukę o Chrystusie;  c) antropologiczne, tj. dotyczące nauki o człowieku, początku zła i potrzebie łaski.” Do pierwszej grupy zalicza głównie arianizm, do drugiej nestorianizm i monofizytyzm, a do trzeciej pelagianizm i celastianizm.  Myśląc dziś o herezjach, myślimy potocznie, że były to jakieś nieistotne spory teologów o ilość diabłów na główce od szpilki. Niestety jest to całkowicie błędny pogląd, ponieważ ówczesne, a także późniejsze (niemal do XVIII wieku) herezje poruszały w posadach cały cywilizowany świat łacińsko-grecki i wszystkie warstwy społeczne brały udział w tych sporach. Ludzie wówczas nie uważali, że kwestie teologiczne są nieistotne – poprawnie zdefiniowany charakter natury Chrystusa, czy natury człowieka był czymś najważniejszym, od czego zależeć mogła koncepcja władzy, wolności, wolnej woli, pokuty, ważności złych i dobrych uczynków, własności itp. Dlatego też ruchy heretyckie i reakcja przeciw nim były tak wyraźne i silne. Jednakże Kościół potrafił wówczas przezwyciężyć te podziały, głównie dzięki wielkim ludziom epoki, jakimi byli św. Atanazy, który praktycznie w pojedynkę pokonał arianizm; św. Bazyli Wielki, będący twórcą reguły, która dała podstawę praktycznie wszystkim zakonom na wschodzie; św. Grzegorz z Nazjanu, św. Jan Chryzostom, niezrównany mówca; św. Ambroży, który nie bał się przeciwstawić cesarzom; św. Augustyn, jeden z największych filozofów Kościoła, wskrzesiciel Platona, twórca systematycznej nauki o państwie, którego wpływy sięgają do dziś, czy św. Benedykt z Nursji, twórca zakonów zachodnich i reguły, praktykowanej później w większości zakonów i klasztorów. Już za życia Benedykta zakony rozprzestrzeniły się po Europie, dając zajęcie nie tylko mnichom, ale też okolicznej ludności, która znajdowała pracę przy melioracji, uprawach, wycince lasów, czy budownictwie. Reguła św. Benedykta była zresztą przykładem na idealną (co niestety w historii rzadkie) współpracę między monarchami, papieżami a zakonami. Dzięki wstawiennictwie papieży, poparciu monarchów i pracy mnichów, objęła swoim zasięgiem cały świat zachodni.
W tamtej epoce, jak twierdzi autor, chrześcijaństwo skuteczniej, piękniej i bardziej naturalnie rozwijało się na zachodzie niż na wschodzie. W zachodniej Europie zaczęła się współpraca między monarchami a papieżami, która polegała na delikatnej równowadze, gdzie czynnik duchowny niezależny był od świeckiego i nawzajem, choć oba przenikały się swoimi wpływami. Archutowski jako przykład podaje choćby relację między św. Remigiuszem a św. Chlodwigiem, dzięki której nastąpiło nawrócenie Franków i przyjęcie przez nich chrztu, co później poskutkowało powstaniem pierwszego, chrześcijańskiego imperium pod panowaniem Karola Wielkiego. Jako wielkich orędowników takowego podejścia autor wymienia też papieży św. Leona I Wielkiego i św. Grzegorza I Wielkiego. Na Wschodzie jednak sytuacja nie wyglądała już tak dobrze. Tam bowiem czynnik świecki nie tyle przeważył, co zaczął wchłaniać czynnik duchowy i łączyć wszystko w całość. Cesarze przyznawali sobie godność niemal świętych, co i rusz ingerowali w sprawy dogmatyczne, a to popierając heretyków, a to ich zwalczając, regulowali sprawy hierarchii kościelnej, a nawet mieszali się do spraw wewnętrznych zakonów. Takie podejście nazywamy dziś bizantynizmem, lub teokracją cesarską, o czym pisałem wyżej, przywołując klasyfikację De Melli. Podsumowując, okres drugi tej epoki autor słusznie wskazuje, że czas największych herezji, jest czasem wielkich doktorów i świętych Kościoła. Jest też czasem ekspansji religijnej i nawracania kolejnych narodów: Francji, Anglii, czy Irlandii. 
Omówienie pierwszego okresu Epoki Drugiej, autor zaczyna od doniosłego momentu, czyli założenia Państwa Kościelnego w 755 roku. Ważnym jest podkreślenie, że jest to praktycznie pierwsze państwo, które powstało wyłącznie z dobrowolnych darowizn. Państwo Kościelne obejmowało początkowo Rzym i egzarchat, czyli Rawennę wraz z okolicą. Był to obszar niewielki, ale jak podkreśla autor, dawał papieżom środki na utrzymanie administracji Kościoła, prowadzenie misji i akcji dobroczynnych. Podnosił też powagę papiestwa w oczach władców świeckich i ułatwiał kontakty z nimi. Archutowski zaznacza jednak, że posiadanie państwa i sprawowanie władzy świeckiej niejednokrotnie odciągało papieży od spraw religijnych i przynosiło Kościołowi szkodę. 
Jednym z najważniejszych wydarzeń drugiego okresu Epoki Drugiej było też panowanie Karola Wielkiego. Władca patrzył i myślał szerzej niż większość innych monarchów tamtych a także i następnych czasów. Podręcznik wylicza jego najważniejsze zasługi: budował klasztory, kościoły, szkoły – dbał o rozwój nauki czytania wśród poddanych, z najzdolniejszych absolwentów rekrutował swą kadrę zarządczą, jakbyśmy dziś powiedzieli. Ujednolicał prawodawstwo państwowe, tak żeby współgrało z kościelnym, przez co unikał wielu sporów prawnych. Dbał też o inne dziedziny, w tym piękno – wprowadził grę na organach do nabożeństw i naukę śpiewu do szkół, o czym mało kto dziś pamięta. Nie oparł się jednak pokusom wszystkich władców, czyli próbom przymuszania rządzonych do swoich pomysłów – dzisiejsi fanatycy państwowej edukacji obowiązkowej powinni uczynić Karola swym patronem, ponieważ to on był jednym z pomysłodawców przymusowego posyłania dzieci do szkół.  Mimo takich zapędów Karol Wielki w pełni zasłużył na swój przydomek – oprócz wymienionych wyżej osiągnięć zasłużył się min. tworzeniem bibliotek, dbaniem o dzieła sztuki, sprowadzeniem do swego państwa najznakomitszych uczonych owych czasów, w tym słynnego Alkuina. Zjednoczył pod swymi rządami wiele różnych plemion, zaprowadzając na terenach swego imperium chrześcijaństwo, w większości wypadków pokojowo. Nie obyło się jednak bez mało chwalebnych incydentów, jak np. przymusowe nawracanie Sasów (ani ja, ani autor, nie bronimy oczywiście dzikich i barbarzyńskich Sasów, a jedynie krytykujemy taką metodę stosowaną przez Karola), połączone z wycięciem w pień kilku tysięcy z nich. Po śmierci wielkiego władcy jego państwo niestety nie przetrwało, podzielone między dużo mniej zdolnych synów a potem wnuków, jednakże duch cywilizacji, który udało mu się zaimplementować przetrwał o wiele dłużej i dostrzegamy go także i dzisiaj. W warunkach walki o władzę pomiędzy nowymi władcami, również Kościół nie uniknął wplątania się w te spory. Wraz z nimi pojawiło się zagrożenie nowego typu, charakterystyczne dotąd w Bizancjum – początki sporu o tzw. inwestyturę, czyli wybór biskupów. Monarchowie, chcąc zdobyć większe wpływy polityczne, pragnęli zawłaszczyć to prawo i samemu mianować książąt Kościoła, Kościół natomiast walczył o swoje i w ten sposób rozgorzał kilkuwiekowy konflikt. Dodatkowo, do Kościoła wdarł się mocno czynnik świecki. Biskupi mianowani przez królów często nie byli duchownymi, to samo tyczyło się opatów klasztorów. Autor, bez ogródek stwierdza, że w ten sposób wyniesieni biskupi byli raczej urzędnikami państwowymi i obrońcami króla niż przedstawicielami Kościoła. Również klasztory utraciły swój religijny charakter, sprzeniewierzyły się swojemu zadaniu. W takiej sytuacji pojawienie się złych lub niegodnych papieży było tylko kwestią czasu i oto Stolica Piotrowa otrzymała takowych: Stefana V, Bonifacego VI, Sergiusza III i IV, Jana X i Jana XII. Doszło do tego zupełne rozprzężenie w Rzymie, którego skutkiem była walka stronnictw, starcia uliczne, mordowanie duchownych i siebie nawzajem przez rozmaite bandy, należące do tej, czy innej znacznej rodziny rzymskiej. Archutowski wskazuje, że kres kryzysowi położył ostatnim wysiłkiem woli Jan XII, odkupując po części swe wcześniejsze przewiny. Wezwał bowiem na pomoc króla Niemiec, Ottona I, będącego wreszcie godnym następcą Karola Wielkiego. Otton zaprowadził porządek, wymusił na rzymianach obietnicę dopuszczenia do wolnego wyboru papieża a sam obiecał papieżowi ochronę. Ten nowy stan miał jednak swoją cenę – wyzwalając papieża spod mocy rzymian zaczął go powoli uzależniać od cesarza, którym w tamtym momencie był godny swego urzędu Otton I ale później?  Według nowych ustaleń papieża mieli wybierać kardynałowie, bez udziału ludu i tak też wyboru dokonuje się również dzisiaj. 

      
Kiedy jeden kryzys został zażegnany, wnet pojawił się nowy, który tlił się już od dłuższego czasu. Od przeszło dwu stuleci jedność między Wschodem a Zachodem była tylko umowna, jeszcze bardziej podkopała ją herezja obrazoburców wspierana przez kilku cesarzy, a w 1054 roku doszło do formalnej schizmy i patriarchaty Wschodu oderwały się od Kościoła. Taka sytuacja również ma miejsce dzisiaj – przetrwała upadek Konstantynopola i dzięki powstaniu Moskwy, dotrwała do XXI wieku. Prawosławie jest jednak wyznaniem schizmatyckim a nie heretyckim – ma inne obrzędy, nie uznaje papieża lecz podstawowe dogmaty są w nim takie same jak w Kościele katolickim. Ksiądz Archutowski, opisując to oderwanie pokazuje, że katolicyzm, jak w wypadku każdego kryzysu, momentalnie się podniósł kierując swój wzrok na ludy skandynawskie. Brutalni wikingowie, którzy w VIII, IX i w początkach X wieku pustoszyli wybrzeża Irlandii, Anglii i Francji, z czasem zaczęli osiedlać się coraz głębiej na tych terenach, czego skutkiem był nie tylko podbój, ale również nasiąkanie przybyszów kulturą i religią podbitych państw. W X i XI wieku nastąpiło przyjęcie chrztu przez Norwegię, Danię, Szwecję i Islandię, a poszczególne wspólnoty osiedliły się nawet na Grenlandii. Również na wschodzie nastąpiły liczne nawrócenia, podzielone mniej więcej po połowie między prawosławie a katolicyzm. Czechy, Węgry i Polska (której autor poświęca sporo miejsca na kartach swego podręcznika) przyjęły religię rzymską a Ruś i Bułgaria prawosławie. Od tego momentu można mówić, że prawie cała Europa stała się chrześcijańska. Dlaczego prawie? Otóż za sprawą powstania i ekspansji Islamu. Jak słusznie zauważa autor książki, ta najdłuższa wojna świata, rozpoczęta we wczesnym średniowieczu, wraz ze zdobyciem przez mahometan Hiszpanii w 711, trwa do dziś. Archutowski nie wacha się stwierdzić, że religia islamska powstała pod wpływem fałszywych objawień, jakich doznał Mahomet. Dziś taki pogląd spotkałby się na pewno z atakiem obrońców wielokulturowej Europy, ale w 1930 roku był jeszcze czymś normalnym, zwłaszcza w ustach katolickiego księdza. W szkołach, na lekcjach religii nie nauczano, że wszystkie religie są równe, ponieważ wciąż silne było poczucie jedynej prawdy, za którą akurat katolicy uznawali istnienie Boga w Trzech Osobach. Muzułmanie, uznając Jezusa jedynie za proroka, wyznają zaś jednego, niepodzielnego boga. Obie święte prawdy, dwóch potężnych religii, są ze sobą całkowicie sprzeczne, podobnie jak większość innych doktryn katolicyzmu i islamu, z czego jasno wynika, że któraś z nich musi być fałszywa. Nie dokonuję tutaj jednoznacznego stwierdzenia która, tylko wyjaśniam, podobnie jak autor recenzowanej książki, że nie może być dwóch równoznacznych prawd, a co za tym idzie dwóch równych religii. Albo jedna religia jest prawdziwa, a wszystkie inne fałszywe, albo wszystkie bez wyjątku są fałszywe. Innych możliwości brak.


[1] O filozoficznej różnicy między Kartaginą a Rzymem w: G.K. Chesterton, Człowiek Wiekuisty, Fronda, Warszawa 2004,
s. 213-257.  G.K. Chesterton uważał, że konflikt Rzymu z Kartaginą był przede wszystkim wojną cywilizacyjna, wręcz religijną, między światem, w którym panuje mroczne pragnienie krwi i kult demonów (Kartagina) a światem, który mimo licznych wad, jest w stanie zrozumieć i przyjąć chrześcijaństwo (Rzym).  Starożytny, przedchrześcijański Rzym autor nazwał najlepszym pogaństwem, czyli takim, które pokonało swoje najgorsze, duchowe instynkty.
[2] A. Wielomski, Teokracja Papieska 1073-1378, von Boroviecky, Warszawa 2011.
[3] A. Wielomski, Myśl Polityczna Reformacji  i Kontrreformacji. Tom I – Rewolucja Protestancka, VonBorowiecky, Radzymin 2013
[4] Najdokładniejsze omówienie myśli tegoż w języku polskim w: J. Bartyzel, Nic bez Boga, nic bez Tradycji. Kosmowizja Polityczna Tradycjonalizmu Karlistowskiego w Hiszpanii, vonBorowiecky, Warszawa 2015, s. 189-200.
[5]Karlizm – główny nurt tradycjonalizmu hiszpańskiego, zawierający w sobie monarchizm, legitymizm, tradycjonalizm religijny i wierność dawnym, naturalnym uprawnieniom regionalnym. Więcej w Bartyzel, op. cit. I Adam Wielomski, Hiszpania Franco. Źródła i istota doktryny politycznej, Arte, 2012, s. 23-55 i 229 - 250
[6] J. Vasquez de Mella, El tradicionalismoespaol. Ideario social y politico, Estudiopreliminar, selection y notas de Rafael Gambra, dicto, Buenos Aires 1980, s. 90-92.

środa, 17 maja 2017

Sebastian Reńca - ,,Miasto Umarłych’’: Wyważone odcienie ponurej szarości’’


Od wydawnictwa Prohibita otrzymałem do recenzji najnowszą książkę Sebastiana  Reńcy pt. ,,Miasto Umarłych’’. Znałem autora choćby ze zbioru opowiadań ,,Wiktoria” czy z, zachwalanej przez Waldemara Łysiaka, powieści ,,Niewidzialni”. Ta książka zapewne już by aż tak wspomnianemu Łysiakowi do gustu nie przypadła ponieważ zawiera niektóre ,,rewizjonistyczne” tezy rodem z Ziemkiewicza czy Zychowicza, o czym będzie w dalszej części recenzji.

W Polsce mamy obecnie wręcz wysyp bardzo zdolnych pisarzy z ,,młodego” lub średniego pokolenia, piszących w zbliżonej manierze. Poczynając od nieco zblazowanej prawdziwej gwiazdy – Szczepana Twardocha, który potrafił przeskoczyć z niszowej ,,fantastyki” do głównego nurtu, przez Jakuba Małeckiego,  znanego ale moim zdaniem nie dość  docenianego, po Jakuba Żulczyka, który zgrabnie łączy elementy horroru z wątkami obyczajowymi i tzw. moralnego niepokoju. Są też bardziej ,,fantastyczni” Jakub Ćwiek (może to imię predestynuje jakoś do pisarstwa) i Łukasz  Śmigiel. Sebastiana Reńcę (rocznik 76) również można śmiało wpisać w ów nurt. Podejmuje on w swoim pisarstwie tematy trudne, wciąż będące zadrą w naszej narodowej przeszłości i teraźniejszości. Nie pisze w manierze krótkich, urywanych zdań, jak zdarza się to Twardochowi i Małeckiemu, ale również jego książki są, delikatnie mówiąc, dość ponure, pełne obrazów smutnych, pokazujących ból, krzywdę i cierpienie. Całe, wspomniane przeze mnie pokolenie ma tą  ,,przypadłość”, że piękno i dobro, jeśli w ogóle się gdzieś w ich twórczości pojawiają, to spychane są na dalszy plan. U Reńcy i tak jest stosunkowo dużo uwidocznionych i podkreślonych dobrych postaw, zachowań, czy wzorców.
     Jeśli miałbym opisać tę książkę jednym słowem, to bez wątpienia byłoby to słowo ,,wyważona’’. Pisać o wojnie i powojennej okupacji sowieckiej w sposób podkreślający tak wiele odcieni szarości i tak wiele różnych postaw to prawdziwa sztuka i tu właśnie upatruję największej wartości recenzowanej powieści. U Reńcy nie fabuła jest najważniejsza, bo i jej, w przeciwieństwie choćby do literatury kryminalnej, właściwie nie ma. Jest za to obserwacja, podkreślamy że czasami chłodna, zachowania ludzi w ekstremalnych warunkach wojny i powojnia. I w tej powieści, tak jak w rzeczywistości, w takowych warunkach owe zachowania są często ekstremalne.
    W historii autora głównym bohaterem są Gliwice i ich okolice w czasie wojny i tuż po, choć pojawia się też i zrujnowana Warszawa, czy inne miejsca w dalszym tle. Opowieść o losach różnych ludzi snuta jest wokół losów tajemniczego Łazarza, człowieka który mieszka w cmentarnych kryptach. Mamy w tej smutnej historii analizę problemów alkoholowych tamtych czasów, zobrazowanie  mentalności sekty kiedy to młody Łazarz spotyka mrocznego Nevidonasa a także nieszczęśliwą miłość. Dla uważnego czytelnika bardzo ciekawe są liczne odniesienia do starożytnych filozofów, postaci z Biblii, czy literackiej klasyki. Bohaterowie konspiracji przyjmują pseudonimy np Katona lub Melchiora a inne postaci mówią cytatami z Platona, Seneki lub Goethego. Widać też w jednym miejscu, że autor odwdzięcza się Waldemarowi Łysiakowi za pozytywne opinie o poprzedniej książce. Umieszcza bowiem w jednej z opowieści duńskiego pisarza Baldheda piszącego o kutrze rybackim, a jak zorientowany czytelnik wie, Łysiakow używał czasem pseudonimu Baldhead i napisał powieść pt. ,,Statek”:). Jako, że jesteśmy już przy Łysiaku, to pora powiedzieć o ,,rewizjonistycznych” tezach u Reńcy, które z kolei autor ,,Statku” zawzięcie zwalcza na łamach np czasopisma ,,Do Rzeczy”. Jak już wspomniałem, książka jest wyważona a nie czarno-biała z nieprzekraczalnym podziałem na dobrych i złych. Tutaj polscy patrioci, partyzanci, też popełniają złe uczynki (np s 50). Winą za wojnę autor oczywiście obarcza Niemcy ale też uczciwie stwierdza, co udowodnili liczni historycy, że duża część  zwykłych obywateli Rzeszy albo nie wiedziała o obozach albo miała o nich nikłe pojęcie (s.88-89). O zgrozo pojawiają się też dobrzy Rosjanie (s.102) lecz oczywiście ogólne okrucieństwo Armii Czerwonej zostaje doskonale uwypuklone. W książce spotkamy też uczciwych i prawych funkcjonariuszy MO a nawet PRL-owskich sędziów. Nie ma też, tak drażniącej u rodzimych antykomunistów, jednoznacznej oceny kolaboracji (np.s 104). Reńca rozumie, że ubeckie  metody były w stanie złamać nawet najtwardszych ludzi. Z drugiej strony autor świetnie rozlicza się z lizusowską elitą intelektualną, piszącą peany na cześć tow. Stalina. Podkreśla też świetnie głupotę piłsudczykowskich władz, które po ,,cudzie nad Wisłą” nie dobiły czerwonych i pozwoliły odrodzić się najbardziej zbrodniczemu reżimowi w historii. Tu wyraźnie widać wpływ Zychowicza.

Odchodząc od rewizjonistycznych wątków w powieści należy podkreślić, że Reńca wspaniałe pokazuje obraz polskiej wsi przed, w trakcie i po wojnie, trochę w stylu Małeckiego z ostatniej powieści tegoż. Zwraca też uwagę na słabość polskiej konspiracji powojennej, która przyzwyczajona do dość schematycznego Gestapo, była bezradna wobec zupełnie nowych metod NKWD i UB. Dla mnie istotne też były wątki religijne, które poruszył autor a szczególnie istnienie zła w świecie stworzonym przez doskonałego Boga oraz ciekawie opisane dylematy ateisty (o których czytałem w tym samym czasie u Knoxa w ,,Ukrytym Strumieniu”).
Sam język książki jest prosty, w pozytywnym tego słowa znaczeniu – autor potrafi jasno mówić o trudnych sprawach.  Idealnie ukazuje np mentalność sowiecką czy skrajne zezwierzęcenie ss-manów w końcowym etapie wojny. Widzimy też jak KAŻDA nieograniczona władza zawsze w końcu uczyni z ludzi niewolników a ,,element” niewygodny, nie pasujący do wąskich ram ideologicznych systemu, zostanie wyeliminowany fizycznie.
Podsumowując, jednak nie tylko smutek i żal przebija z kart tej książki. Jedna z bohaterek, Róża, potrafi nawet w obliczu tragedii dziwić się dlaczego ludzie nie cieszą się z małych i prostych rzeczy, które mają. Takie dyskretne ,,przemycenie" dobra do świata, który się stoczył prawie na dno w czasie II wojny światowej, pokazuje, że autor wierzy w istnienie jakiejś siły wyższej, dzięki której ludzkość może przetrwać nawet najgorsze momenty w historii i odbudować zniszczenia, odrodzić się moralnie i po prostu żyć dalej.
Polecam ,,Miasto Umarłych” i czekam na kolejne książki Reńcy.